wtorek, 14 czerwca 2011

Teraz lubię tę pracę


Zjawiskowo piękna, zdolna i wszechstronnie wykształcona. W serialu „Barwy szczęścia” oglądamy ją jako Izę, ofiarę domowej przemocy. – Zdecydowałam się na przyjęcie tej roli właśnie ze względu na istotny temat społeczny – wyjaśnia aktorka, Agnieszka Wagner.


Pani uroda jest ikoną piękna: „jest naturalna, klasyczna”, „esencja kobiecości w czystej formie”, „kobieta z klasą, która mimo upływu lat wciąż wygląda znakomicie”…

– Litości, wystarczy! Te słowa łechcą próżność, ale też stresują. Obciążające jest poczucie, że ktoś mnie obserwuje i ocenia… Zwłaszcza że ja nigdy nie uważałam się za szczególnie ładną. Długo byłam brzydkim kaczątkiem.

Nie wierzę, zwłaszcza wiedząc, że od dziecka tańczyła pani w „Gawędzie”.

– Tam to dopiero wszystkie dziewczynki były ode mnie ładniejsze! A jeśli nawet nie były, to ja miałam poczucie, że są. Uważam, że aktorce uroda nie zawsze bywa pomocna, to nie jest najważniejszy atut w tym zawodzie. Na pierwszych zdjęciach próbnych w życiu, na które poszłam mając 15 lat, pokonałam setkę kandydatek, z pewnością nie samym wyglądem. Poza tym akurat mój „niedzisiejszy” typ urody do współczesnego kina niespecjalnie pasuje. Nie wyglądam np. na dziewczynę z blokowiska. Hip-hoperki też nie da się raczej ze mnie zrobić, żeby nie wiem jaką charakteryzacją.

Kusiłaby panią taka rola?

– Powinnam powiedzieć, że każdą rolę bym zagrała, bo aktorzy kochają takie wyzwania. Ale to niemożliwe, nie byłabym wiarygodna. Dziś stosuje się dużo delikatniejsze niż kiedyś środki wyrazu. Współczesne kino szuka prawdy w ruchach, gestach, w sylwetce…

To kino żąda też wiecznej młodości. Jak pani przeżyła swoje czterdzieste urodziny?

- Urodziny mam 17 grudnia, równo tydzień przed Wigilią. Co roku o tej porze wszyscy zajmują się wyłącznie świętami, nikt nie ma czasu ani głowy obchodzić moich urodzin, ze mną włącznie. Powoli oswajałam się z nimi od początku ubiegłego roku, bo rocznikowo tę czterdziestkę zaliczyłam jedenaście i pół miesiąca wcześniej. Kiedyś spodziewałam się, że traumatycznym przeżyciem będzie trzydziestka, bo wszystkie moje koleżanki strasznie ją przeżywały, z ciężką depresją włącznie. Jak i mnie huknie, myślałam, to się nie pozbieram. A jak przyszła, byłam "ogólnożyciowo" bardzo szczęśliwa i pewnie dlatego ta trzydziestka spłynęła po mnie jak woda po gęsi, bez śladu. I to samo jest z każdymi następnymi urodzinami. Jeśli życie jest uporządkowane, ma wewnętrzny sens, to rachunek sumienia w okrągłą rocznicę nie wypada dramatycznie.

Nie irytuje pani ten ciągły wyścig z czasem?

- Patrzę z niepokojem i niedowierzaniem na to, co się porobiło z tym światem, że trzeba udawać młodość za wszelką cenę i w każdym wieku. Po co? Na wszystko w życiu jest czas i miejsce, w żadnym razie nie chciałabym wiecznie mieć 18 lat. Oczywiście że gdy patrzę w lustro, widzę zmarszczki i wiem, że będzie ich coraz więcej. Już nie wyglądam jak dziewczyna, wyglądam jak kobieta. Na całe szczęście! Zapracowałam na to. I dobrze mi z tym (śmiech).

Ta presja mężczyzn prawie nie dotyczy. Kobiety są dyskryminowane w tym zawodzie?

- Aktorzy im są starsi, tym więcej i ciekawsze dostają role, a aktorki wprost przeciwnie. To zaś wpływa na możliwości rozwoju i dalszą swobodę artystycznych wyborów. W okolicach pięćdziesiątki jest dziura wiekowa, dla kobiet w ogóle nie ma ról. Aktorki też mniej zarabiają, jedyna pociecha, że w Hollywood mają ten sam problem. Tylko liczba zer po pierwszych cyfrach nas różni.

Pani jednak zdarzają się coraz poważniejsze role. Choćby rola Izy Gordon z "Barw szczęścia". Widzowie od dawna tęsknią, żeby pani bohaterka odczepiła się już wreszcie od tego męża satrapy. A ona od niego odchodzi i, niestety, wraca.

- W serialach irytujące bywa, że losy bohaterów falują: góradół, szczęście-nieszczęście, dola-niedola i znów. Ale akurat w przypadku tej bohaterki sinusoida jest w pełni uzasadniona. W związkach, w których kobieta jest ofiarą przemocy domowej, tak właśnie jest. Mąż dręczy, potem przeprasza, potem znów bije. Kobiety trwają w chorych związkach, próbują się wyrwać, po czym wpadają w piekło od nowa. I tak to się ciągnie latami.

Wiele pań, oglądających serial, odnajduje swój los w Izie.

- I właśnie dlatego ją gram. Proszę zwrócić uwagę, że nigdy wcześniej nie podjęłam tak długotrwałego zobowiązania zawodowego. Broniłam się przed serialami, mimo że wielokrotnie otrzymywałam takie propozycje. Na tę rolę zdecydowałam się właśnie ze względu na istotny temat społeczny. Przemoc domowa zdarza się dużo częściej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. I nie jest to tylko problem marginesu społecznego, przemoc zdarza się też w domach ludzi wykształconych, dobrze sytuowanych i miłych dla sąsiadów.

Odzew na tę rolę jest duży? Ludzie panią zaczepiają, doradzając, jak Iza powinna postępować?

- Ogromny. W sklepie, na ulicy, ludzie komentują poczynania bohaterki, próbują jej dodać odwagi, często utożsamiają mnie z graną postacią. Charakterystyczne jednak, że niewiele kobiet przyznaje się, że jest ofiarą, nie mają odwagi się ujawnić.

Nawet gdyby tę odwagę znalazły, co tu poradzić?

- Też się nad tym zastanawiałam. Co powiedzieć, gdy ktoś szuka u mnie wsparcia? Dlatego nawiązałam współpracę z Centrum Praw Kobiet, dzięki któremu maltretowane kobiety mogą liczyć na pomoc prawną, psychologiczną, socjalną czy terapeutyczną. Jestem ambasadorką tej fundacji, niedawno przy okazji premiery "Toski" prowadziłam w poznańskim Teatrze Wielkim debatę "Kobieta. Ofiara i sprawca przemocy". Historie, które można usłyszeć w czasie takich spotkań są często szokujące.

Skala tego zjawiska jest rzeczywiście tak wielka?

- Porażająca. Ocenia się, że dotyczy nawet 1/3 kobiet. Włos się jeży na głowie, gdy się słyszy, jak ofiary przemocy domowej w naszym kraju potrafią jeszcze do tego być traktowane przez państwo, sądy, policję, lekarzy. Włączyłam się w działanie fundacji, bo to jeden z takich momentów, kiedy można zrobić dobry użytek ze swojej popularność, można komuś pomóc.

Iza jest taka niezdecydowana... Ludzie nie mają jej dość?

- Taka niezdecydowana, taka naiwna... Ludzie tracą cierpliwość do takich osób, to jeden z problemów. Nie rozumieją, że ofiara jest uzależniona od sprawcy, i to nie tylko ekonomicznie. To cały węzeł skomplikowanych psychicznych zależności. A wszystko to sprawia, że dla mnie jako aktorki postać jest ciekawa, jest co grać.

Pani córka widzi panią nieraz na ekranie? Nie niepokoi się, że z mamą coś jest nie tak? Mówi coś na ten temat?

- (śmiech) Ona ma 5 lat, więc mówi bez przerwy. Staram się, żeby dziecko mnie akurat w tym serialu nie oglądało, bo niektóre sceny są zbyt drastyczne. Jeżeli przypadkiem coś zobaczy, próbuję wytłumaczyć, że to rola, a nie życie. Rozmawiam. Dokładnie tak samo, jak gdy widzi coś niepokojącego na ulicy. Też staram się to wyjaśnić, na miarę wieku, ale bez ściemniania.

Ma pani dyplomy historyka sztuki i ekonomisty. Nigdy pani nie kusiło, żeby zająć się czymś... poważniejszym niż aktorstwo?

- Mam szerokie wykształcenie, ale ani historii sztuki, ani ekonomii nigdy nie traktowałam jako zawodu, oba kierunki skończyłam wyłącznie dla przyjemności intelektualnej, gdy już byłam aktorką.

Praca, praca i praca - to Pani zdaniem jedyny klucz do sukcesu?

- Nie tylko. Szczęście jest ważniejsze.

Pani go nie ma?

- Nie jestem typem szczęściarza, któremu wszystko spada z nieba. Może gdybym zaczęła bardziej w to wierzyć, to by coś mi wreszcie spadło? Czasem z lekką zazdrością obserwuję, jak innym nieprawdopodobnie się układa.

Przyznaje się pani do złych emocji w stylu: "wszystkim wokół się udaje, tylko nie mnie?" Bywa, że chce pani rzucić ten zawód?

- Złe emocje staram się trzymać na wodzy, nie kierować na zewnątrz, bo wierzę, że wracają. Natomiast rzucam to wszystko przynajmniej raz w tygodniu! Jak mnie coś dobije (śmiech)... Ale potem się człowiek jakoś podnosi i idzie dalej. Ten zawód bywa okrutny, bezwzględny.

Tak jak w innych branżach.

- Każde środowisko ma swoje piekiełko. Tylko że to aktorskie jest jeszcze dodatkowo na widoku publicznym. Ponadto tu kryteria oceny są subiektywne. Każdy, czy się na tym zna, czy nie, ma prawo ocenić, że "beznadziejnie zagrane", niezależnie, słusznie czy nie. Trzeba mieć pokłady wewnętrznego spokoju, żeby to przetrwać. To praca zbiorowa, jej wynik nie zależy tylko ode mnie. Czasem zdarza się, że człowiek daje z siebie wszystko, wydaje mu się, że było fantastycznie, a potem się okazuje, że zdjęcia wyszły nieciekawe albo ktoś zapomniał zrobić promocję i ten cały wysiłek idzie na marne.

Nigdy nie ma pani pretensji do siebie?

- Przeciwnie, zawsze mam jakieś pretensje do siebie. Jestem swoim najostrzejszym krytykiem. Zawsze mam poczucie, że można było zrobić coś lepiej, inaczej. Mam też świadomość okoliczności, które wpłynęły na efekt końcowy, choć w ostatecznym rozrachunku one w ogóle się nie liczą. Dla widza nie jest ważne, że na planie było zimno, reżyser miał kaca albo że czasu było za mało.

Co panią wyciąga z dołków?

- Zdarzają się momenty uskrzydlające, poczucie, że tworzy się coś fantastycznego, że są fajni partnerzy, że się czegoś uczę. Czasem uwielbiam tę pracę.

Zdumiewające, że nazwisko aktorki o oczywistych atutach, wszechstronnie wykształconej, o takiej urodzie, znajomości czterech języków, aktorki, która zaczęła życie zawodowe wcześnie i tak dobrze, niekoniecznie jest dziś znane wszystkim...

- (śmiech) I chwała Bogu! Cenię sobie prywatność. Świadomie nie biorę udziału w bankietach, talk- -show czy rozmaitych "Jak oni coś tam..." Mnie taka popularność nie kręci.

Dostaje pani takie propozycje?

- Po kolei. Konsekwentnie odmawiam, mimo że presja jest silna.

I pieniądze niemałe...

- Nie mam za złe kolegom, którzy biorą udział w takich programach, zwłaszcza jeśli czynią to z wdziękiem i w zgodzie z własnym temperamentem, a tacy są. Ale oglądać tego nie cierpię i sama nie chcę w tym uczestniczyć, nawet za nie wiem za jakie pieniądze.

Nie przekonuje pani fakt, że te programy porywają wielomilionową publiczność?

- Przecież tam nie chodzi o to, jak ktoś tańczy czy śpiewa, tylko jaką historię zdoła wykreować wokół siebie. A mnie nie interesują prawdziwe ani udawane romanse. Ani producenci kombinujący, jak przeczołgać uczestników, żeby zwiększyć oglądalność. Nie mam parcia na szkło, choć wiem, że w tym zawodzie jest to wada. Moja agentka powtarza mi to codziennie...

Słynny problem: mieć ciasteczko i zjeść ciasteczko.

- Usprawiedliwia mnie to, że od czasu, kiedy zdecydowałam się na ten zawód, świat wywrócił się do góry nogami. Powiem szczerze: dla mojego spokoju wewnętrznego najlepiej by było w ogóle zrezygnować z całego pakietu - z jednej strony z satysfakcji, jaką od czasu do czasu daje mój zawód, a z drugiej z całego towarzyszącego temu targowiska próżności. Mogłabym to zrobić. Jednak w zamian musiałabym mieć coś innego, co by mnie tak kręciło...

Może drugie dziecko?

- (śmiech) Podobno tylko pierwsze stanowi rewolucję i tę mam już za sobą. Drugie zmienia w życiu niewiele, czwarte w ogóle rodziców nie absorbuje, a dalej już tylko nirwana...

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

[WŁASNOŚĆ TELE TYDZIEŃ - BAUER S.A]

1 komentarzy: